6517_571773859541799_766828543_n

Ultra147

1001846_711401938886069_885825721_n

Zostało niespełna pół roku do startu 3 ultramaratonu ze Szczecina do Kołobrzegu organizowanego przez Senatorium San z Kołobrzegu. To wystarczy, aby się przygotować i wystartować. Dlatego też postanowiłem opisać mój zeszłoroczny udział w tym biegu.

Na wstępie chciałbym jednak pogratulować organizatorom zeszłorocznej edycji, bardzo profesjonalnej organizacji i całej otoczki biegu. Podziękowania również dla wszystkich wolontariuszy i osób zaangażowanych w przygotowanie i przeprowadzenie wyścigu.

Wpisowe wynosiło, tak samo jak w tym roku, tylko 50 zł. Co naprawdę uważam za opłatę symboliczną, porównując ten bieg do innych, typu maratony, półmaratony i dyszki, w których brałem udział. Oznaczenie trasy (przypominam 147km, znaki na drzewach, mrugające lampeczki na drzewach itp.), sześć punktów kontrolnych, bardzo duża ilość wolontariuszy pomagających w pokonywaniu ulic i znajdowaniu punktów kontrolnych oraz w punktach kontrolnych, wolontariusze na rowerach towarzyszący zawodnikom (przynajmniej mi), jedzenie i napoje w punktach kontrolnych, transport rzeczy na metę i na wskazane punkty kontrolne, na mecie dostałem pokój, gdzie mogłem się umyć i przespać, piwo i jedzenie… Sam czas jaki trwa impreza… 48 godzin!!! Nawet nie umiem sobie wyobrazić ile trzeba poświęcić czasu i pracy, aby taki bieg przygotować. Pewnie o wielu rzeczach zapomniałem i przypomną mi się, kiedy już ten tekst udostępnię, ale chodzi mi tu tylko o to, że w trakcie biegu byłem pod mega wrażeniem tego ile pracy trzeba było włożyć w przygotowanie imprezy sportowej na takim poziomie i na takim dystansie, a z perspektywy czasu jestem pod jeszcze większym wrażeniem.

 

Trzy tygodnie przed biegiem…

 

Na co dzień trenuję wioślarstwo i jestem zawodnikiem wagi lekkiej (do 70kg, oczywiście tyle ważę tylko przez krótki czas, czyli na oficjalne ważenie 2 godziny przed startem), więc właściwie codziennie przez cały rok, wykonuję treningi głównie z naciskiem na wytrzymałość ogólną i siłową.

Treningi z myślą o tym biegu rozpocząłem na trzy tygodnie przed startem. Byłem wtedy w Rostocku na statku z chińską załogą i nadzorowałem załadunek zboża. Pracowałem w nocy, a cały dzień miałem na to żeby się wyspać i potrenować. Chińska załoga, to i chińska kuchnia. Po pierwszych trzech dniach myślałem, że umrę z głodu na tym statku. W nocy w messie nie było nic do jedzenia. Wtedy pracowałem tam jeszcze sam, czyli w dzień i w nocy. A sklep, gdzie można kupić jedzenie jest kilka kilometrów od portu. Po trzech dniach pojechałem do domu na weekend. I to podziałało na mnie jak deska ratunku dla szczura w wodzie. Widziałem kiedyś w telewizji… eksperyment rodem z obozów koncentracyjnych, z lat 80. Wrzucali pojedynczo szczury do akwarium z wodą i szczury tonęły po 10 min, ale gdy następnym szczurom pozwolono się czegoś chwycić na chwilę w 7. min eksperymentu, to topiły się nie po 10 min, ale po 20 paru godzinach. Tak na mnie podziałał ten pobyt w domu. Uwierzyłem, że dam radę przeżyć na tej chińskiej diecie cud, a przy okazji trochę schudnę i będzie mi lżej na biegu. Poza tym ich dieta była naprawdę zdrowa i bardzo dobrze się na niej trenowało. Nie miałem ze sobą żadnych odżywek, a mimo to ani razu nie czułem jakiegokolwiek przemęczenia treningowego lub dyskomfortu przedtreningowego z powodu zbyt obfitego posiłku.

Na statku spędziłem dwa tygodnie. W tym czasie zrobiłem… Wymienię w punktach po kolei, na tyle na ile dobrze pamiętam.

  1. 20 km bieg ciągły z plecakiem około 5 kg
  2. Nartorolki 2 godziny jazdy ciągłej
  3. 15km biegu ciągłego z plecakiem około 5 kg
  4. Dzień wolny
  5. 30km biegu ciągłego z plecakiem około 5 kg

Po trzech treningach z plecakiem miałem już taką ”dziurę” w plecach, że musiałem robić większe odstępy między takimi treningami, aby to zdążyło bardziej przyschnąć i się podgoić.

  1. Wolne
  2. Zawody na 4km + rower 60 km
  3. 30 km biegu ciągłego z plecakiem około 5 kg
  4. Dzień wolny
  5. 30 km bieg ciągły z plecakiem około 5 kg
  6. Dzień wolny
  7. 40 km bieg ciągły z plecakiem około 5 kg
  8. Nartorolki 2 godziny jazdy ciągłej
  9. Dzień wolny

 

Treningi wykonywane na tętnie 130-160, średnio 140, bez picia i jedzenia w trakcie treningu. Z doświadczenia wioślarza wagi lekkiej wiem, że organizm można „nauczyć” lepszego, bardziej efektywnego wykorzystania zasobów energetycznych i wody.

 

Ostatnie pięć dni przed startem spędziłem już w Szczecinie biegając dziennie 10-15 km bez obciążeń. Dzień przed już bez biegania. Może zrobiłem jakiś krótki trening na ergometrze wioślarskim (artykuł piszę z pamięci, więc mogę zrobić jakieś błędy, za które przepraszam).

Do ostatniego dnia z resztą nie byłem pewny czy w ogóle wystartuję. Wszyscy znajomi biegacze mówili mi „po co?”, „i tak nie wygrasz takiego biegu, a coś sobie jeszcze zrobisz”, „na razie powinieneś biegać krótkie dystanse, jesteś jeszcze za młody na takie biegi”, itp. To zacząłem się zastanawiać i przyznawać im rację. Z resztą nie miałem nawet pieniędzy na bilet powrotny i na jakieś żele energetyczne, aby nie paść na trasie.

 

 

Dzień startu…

 

Wstałem normalnie, około 8 rano. Poszedłem zjeść śniadanie i spotkałem moją mamę. Powiedziałem do niej coś w stylu. „Miałem wystartować dzisiaj w biegu ze Szczecina do Kołobrzegu, ale nie mam nawet kasy na bilet powrotny i na żelki”. Mama na to „ A ile potrzebujesz?”, i że mi pożyczy. Zaskoczyła mnie tym. Wspiera nas, ale raczej nie jest naszym czynnym kibicem (w sensie moim i mojej siostry, która gra w piłkę nożną), a tu sprawdziła się doskonale w roli sponsora sportowego. Chociaż, żeby mi pożyczyć musiała najpierw sama pożyczyć od sąsiadki.

No to miałem już na bilet i żelki. Wrzuciłem informację na Facebook, że start o 18. Może jacyś znajomi biegacze mają ochotę wpaść zobaczyć się przed biegiem. Zaraz odezwał się kolega, że jego koleżanka chciałaby wstawić jakieś informacje o mnie i o biegu na profil na FB poświęcony sportowcom. Zgodziłem się wrzucać coś, co jakiś czas z trasy. Następnie zakupy, pakowanie rzeczy na punkty kontrolne i spać. Wstałem dwie godziny przed startem, zjadłem i poszedłem na pl. Orła Białego. Tam już było kilkunastu zawodników, niektórych znałem, innych nie. Wszyscy wyglądali na takich z doświadczeniem, a ja nawet nie poczytałem o biegach tego typu, ale wiedziałem skąd mam ewentualny pociąg do Szczecina. Uważałem, że jestem w stanie spokojnie przebiec 60 km, a później zobaczymy co się będzie działo.

Na start przyszło kilku „moich” kibiców i kilku takich, co kibicowało mi i jeszcze kilku innym biegaczom.

Motywacja przed startowa. Uznałem wcześniej, że to bardzo ważne, więc zgłosiłem się jako BBL Police (reprezentując kogoś poza sobą nie mogłem się zatrzymać), na start przyszło kilka ważnych dla mnie osób (co było dla mnie bardzo miłe, poświęcili swój czas, aby mi pomóc, więc nie mogłem ich rozczarować), chciałem to przebiec (dla własnej satysfakcji), kasa (tu organizator załatwił mi następną motywację), no i miałem zdawać relację z biegu na FB. Więc miałem pełen pakiet motywacyjny skompletowany.

 

Start i pierwszy odcinek…

 

Start nastąpił według planu o 18:00.

Strategicznie ustawiłem się na samym końcu, aby wziąć moich rywali z zaskoczenia. Jako urodzony sprinter ruszyłem ze startu niskiego (żart, jestem strasznym flegmatykiem, zero dynamiki, w ogóle nie wiem, co ja robię w wioślarstwie).

Początek spokojnie. Ze sobą miałem tylko pas z trzema buteleczkami po 130ml z wodą. Wyprzedziłem kilka osób, dobiegłem do Roberta Derdy. Pomyślałem „Super, będę biegł razem z nim. On wie jak należy biegać takie dystanse”, ale Robert po chwili mi znikną, myślałem, że za chwilę mnie dogoni, więc nie czekałem na niego.

Dobiegłem do innej grupki, z którą się trzymałem do Dąbia. Wbiegając na osiedle zerknąłem na Garmina, pokazywał 8 km. Pomyślałem „Jest super”.

Później stawka się rozciągnęła. Biegłem sam próbując spokojnie dojść następnego biegacza, następnego i następnego. Za Dąbiem na drodze do Wielgowa byłem już drugi. Dogoniłem „pierwszego”, od razu było widać, że jest dobry. Domyśliłem się, że to jest zawodnik, który wygrał rok wcześniej. Więc postanowiłem się go trzymać ile dam radę. Chwile biegliśmy razem, ale przypomniałem sobie, jak koleżanka opowiadała mi jak biegła maraton w górach, a jej brat biegł z nią jej tempem, aby jej pomagać. W rezultacie, z powodu, że musiał skracać krok i dopasowywać się do niej, na mecie był bardziej zmęczony niż ona. Więc postanowiłem biec swoim tempem, aby nie musieć skracać kroku. Mniej więcej w połowie drogi z Dąbia do Wielgowa objąłem prowadzenie i biegłem sam.

W lesie na 21 km uznałem, że relację na FB będę zdawał co półmaraton. O ile dobrze pamiętam 1:35 pierwsza „połówka”. Zadzwonił do mnie kolega, zapytał jak mi idzie. Aaa… nie wspomniałem, że pierwszy taki telefon dostałem 5 min po starcie od innego kolegi. Powiedziałem, że ok, że jestem pierwszy, on żebym nie szalał na początku (śmiesznie to brzmi, 21 km, a „na początku”), i że właśnie jedzą lody na Jasnych Błoniach.

 

Pierwszy checkpoint…

 

Pierwszy punkt kontrolny był na 30 km (nie pamiętam wszystkich nazw miejscowości, więc nie będę podawał żadnej, można to sprawdzić na stronie biegu). Jeszcze przed dobiegnięciem do chekpointu zaraz po wybiegnięciu z drogi leśnej musiałem wyskrobać kamyki z podeszwy. Biegłem w Reebokach ZigTech. Chwilę mi to zajęło. Na pierwszym punkcie kontrolnym czułem się jakbym dopiero co wystartował. Tam panie z koła gospodyń wiejskich przyjęły nas pyszną zupą, ale wolałem nie jeść za dużo. Nie śpieszyłem się, opłukałem sobie twarz, napiłem się, uzupełniłem buteleczki izotonikiem, znalazłem swoją paczuszkę, w której miałem plecak. Na trasę wybiegłem chyba, jako czwarty. Uznałem, że na następnych punktach nie mogę tracić tyle czasu. Po kilku kilometrach znowu byłem pierwszy. Na około 32 km odebrałem smsa od koleżanki (która była na starcie). Pisała, że człowiek, który obiegł Świat przez większość czasu się modlił. Zacząłem odmawiać sobie Zdrowaś Mario… Szybciej, wolniej w zależności od tępa biegu, a później od tego jak bardzo mnie bolało. I w tej modlitwie upatruję to, że dałem radę.

Do tego momentu znałem przebieg trasy, bo czasami jeżdżę tamtędy rowerem do koleżanki, która mieszka w pobliskiej wiosce.

Później było pole rzepaku… Jeden z najlepiej zapamiętanych przez wszystkich zawodników fragmentów trasy. Słyszałem, że może go nie być w 2014. Ja bym go nie zmieniał. Było ciężko, ale tak powinno być.

Później las, wioski, znowu las i tak na zmianę.

Pierwszy maraton 3 godziny 21 minut. Średnia na km 4:46.

580228_571588916226960_1298759622_n

 

Drugi checkpoint…

 

Drugi punkt kontrolny był około 50 km. Izotonik, drożdżówka, przebrałem się w długie ciuchy (bo już zaczynało się robić ciemno, chłodniej, ale nie było zimno, pogoda dopisała), uzupełniłem buteleczki. I w drogę. W tym czasie zdążył dobiec następny zawodnik, ale na trasę wróciłem pierwszy.

Towarzyszyło mi dwóch rowerzystów, którzy mieli obstawiać czoło biegu, ale że biegłem sam to jechali przy mnie. Czasami trzymali się w pewnej odległości, czasami jechali blisko mnie. Raz to, że byli blisko mi pomagało innym razem przeszkadzało i musiałem ich wyprzedzać lub mówić, aby przyśpieszyli. Czasami jak byli blisko to zaczynałem się z nimi „ścigać”. Oni przyśpieszali, aby mi nie przeszkadzać, a ja, bo oni przyśpieszali. Czułem się jak pies, którego hobby jest ganianie za rowerzystami. Czasami musiałem się bardzo pilnować, żeby się za bardzo nie podkręcać tą gonitwą za rowerzystami. Osoby wierzące w reinkarnacje mogłyby powiedzieć, że w ciągu ostatnich trzech wcieleń, chociaż raz byłem psem i że stąd mój pociąg do rowerzystów, a jeszcze większy do rowerzystek, a zwłaszcza Jednej. Tak, więc co jakiś czas nakręcałem się goniąc rowerzystów. Takie mini zawody.

63,82 km 5 godzin 17 minut. Średnia na km 4:58.

971717_571627242889794_1959603267_n

 

 

Trzeci chekpoint…

 

Trzeci był na około 70 km. Już czułem zmęczenie. Ale tu zdjęcia z dziewczynami i miła atmosfera. Do budynku gdzie znajdował się punkt kontrolny drogę pokazało mi kilkunastu harcerzy i harcerek, zatrzymywali ruch samochodów abym nie tracił czasu. Ale szybko i na trasę. Tu miałem już małą przewagę, więc jak wychodziłem to nie było jeszcze następnych zawodników.

Strasznie przeszkadzało mi to, że w świetle czołówki wszystko wydawało się płaskie. Przez co biegnąc drogami leśnymi lub polnymi co chwilę wpadałem w dziury. Wybijało to z rytmu, później sprawiało duży ból. Jeżeli blisko za mną jechał, rowerzysta z lampką na kierownicy, to rzucany przeze mnie cień powodował, że nic przed sobą nie widziałem. Za to nie musiałem się obawiać psów w wioskach. Nie mam pojęcia jak inni sobie radzili w lesie i w wioskach przez całą noc w pojedynkę. Może dałoby radę uprzedzić w tym roku sołtysów i ludzie pozamykają psy na tą jedną noc. Tak samo z nawigacją, chociaż parę razy też pomyliliśmy trasę, mimo bardzo dobrego oznakowania w nocy nie jest to trudne.

84,57km 7 godzin 13 min, Średnia 5:07 min/km.

 

 

 

 

Czwarty checkpoint…

 

Do tego checkpointu ledwo dotarłem, ostatnie 200-300m szedłem. A gdyby punkt kontrolny znajdował się z 500 m dalej niż się znajdował, to już bym chyba do niego nie dotarł. Nie wiedzieliśmy gdzie tak właściwie ten punkt się mieści.

Wydaje mi się, że te kłopoty były spowodowane tym, że do paczki na trzeci checkpoint nie wsadziłem sobie żelka (używałem żeli Trec Long Energy, moim zdaniem bardzo dobre, w tym roku wezmę te same, tylko więcej). Brak cukrów powoduje zahamowanie pozyskiwania energii z tłuszczów, a przy tak długim wysiłku tłuszcze to główne źródło energii.

Punkt znajdował się w przydrożnym zajeździe. Tam od razu wypiłem 1,5l izotonika, przebrałem się w suche ciuchy i zmieniłem buty. Trwało to z 10 min. Z trudem sięgałem do butów. Łącznie na tym punkcie spędziłem chyba z 15 minut. Jak wstałem z ławki. Pierwsza myśl „ooo nie… to już koniec”, ale zrobiłem pierwszy krok… drugi… trzeci… zacząłem biec. Pomyślałem „ok jakoś idzie”. Półtora litra płynów w moim żołądku nawet nie zabulgotała, jakby się od razy wchłonęła w odwodniony organizm.

Po tym checkpoincie wybiegało się na około 3 km odcinek drogi krajowej. Asfalt mnie uratował… w końcu nie było dziur. Mogłem chwilę odpocząć. Biec równym tempem, nie martwiąc się o to, że po następnej dziurze ból mnie pokona i już nie ruszę kolejny raz. Wcześniej kilka razy po wpadnięciu w dziurę się zatrzymałem, nogi były już tak zmęczone i obolałe, że nie miałem siły się odbić bez przygotowania, a te 3-6 cm niżej niż myślałem robiły mi bardzo dużą różnicę.

Po 3 km asfaltu znowu droga polna. Ból po wpadnięciu w dziurę nadal był, ale już nie tak duży.

Buty, które z wielkim trudem założyłem 5 km wcześniej stały się jeszcze bardziej mokre niż poprzednie od rosy na trawie.

Przypominam o modlitwie, która towarzyszyła mi cały czas od 32 km.

Wschód Słońca.

995417_571704902882028_210489476_n

Tak wyczekiwany od kilku godzin. Mega się cieszyłem, z tego wschodu Słońca. Od tej chwili już żadna dziura mnie nie zaskoczy.

105,2 km 9 godzin 20 minut. Średnia 5:19 min/km.

 

Piąty checkpoint…

 

Ten był na około 115km. Tu dobiegłem przed otwarciem punktu kontrolnego. Panowie strażacy właśnie rozstawiali namiot. Dostałem kanapki i propozycję, abym sobie usiadł w samochodzie. Ale wolałem nie. Mógłbym już nie wstać… i tapicerkę bym zapocił.

Kanapeczki, izotonik i w drogę.

Gdzieś tak na 124km, nagle wszystko przestało mnie boleć. Znowu biegłem na 4:30–4:40/km, przynajmniej tak się czułem. Nie mam pojęcia co było w tych kanapkach. A może mój organizm stwierdził, że nie ma sensu wysyłać impulsów bólowych skoro i tak nie reaguję na te ostrzeżenia.

Ten miły moment trwał niestety bardzo krótko, bo zatrzymałem się, aby zrobić zdjęcie, bo właśnie zegarek wskazał trzeci maraton. Jak tylko się zatrzymałem ból wrócił. Bardzo żałowałem, tego że się zatrzymałem. A za chwilę, żałowałem jeszcze, że na czwartym checkpoincie zmieniłem buty, które i tak pomoczyłem po 5km. A teraz wbiegłem na kamienistą drogę polną i przez już dość zdarte podeszwy Asicsów czułem każdy kamyk. To była kilku kilometrowa droga przez mękę.

 

Szósty chekpoint…

 

Około 135km. Znowu się przebrałem. Tym razem już na krótki rękaw. Zostawiłem plecak.

Drożdżówka, izotonik, buteleczki i w drogę.

Z punktu na punkt kontrolny coraz mniej pamiętam. Opisy są coraz krótsze. Byłem już tak wyczerpany, że nawet z prostymi pytaniami miałbym problemy, pewnie, dlatego pamiętam tak mało.

Noc miała pewną zaletę. Skupiałem się tylko na następnym kroku. Teraz widziałem przed sobą długą prostą asfaltową drogę, bez końca.

40 km przed metą powiedziano mi, że mam 40 min przewagi, więc policzyłem sobie, że na każdym kilometrze mogę tracić jedną minutę. Gdyż założyłem, że moi przeciwnicy ruszyli na 5min/km i pewnie to tempo trzymają.

Starałem się, więc biec z prędkością poniżej 6 min/km, ale nie dawałem rady złamać tej magicznej granicy.

 

 

 

 

Ostatnia 10km…

 

Kiedy Garmin dał mi informację, że zostało mi 10km, uznałem, że pochwalę się koleżance, która o 9 będzie prowadzić trening BBL w Policach, że zostało mi 10km i nadal jestem pierwszy. Pisanie smsa miało jeszcze jedną zaletę… szedłem.

Trzeba biec dalej, już ledwie ruszałem nogami. I przegapiliśmy skręt, znowu trzeba było się wracać.

Od dyszki Garmina minęło już dwa kilometry, masakryczne dwa kilometry, a wtedy jeden z rowerzystów powiedział mi, że jeszcze „tylko” dziesięć. Ta informacja była dla mnie bardzo przykra, bo myślałem, że zostało tylko osiem.

 

Kołobrzeg…

 

W Kołobrzegu już więcej szedłem niż biegłem. Pokonanie sześciu kilometrów zajęło mi chyba ponad godzinę.

Co chwilę obracałem się za siebie, aby sprawdzić czy już „ich” widać, czy już mnie doganiają, ale nikogo nie widziałem.

Tu pierwszy raz wziąłem izotonik od rowerzysty. Głupio mi było, że korzystam z jego pomocy, ale za chwilę bym padł. Źle zrobiłem, że zostawiłem plecak na ostatnim checkpoincie.

Szedłem dalej. 5 minut marszu, 10 sekund biegu, 5 minut marszu, 10 sekund biegu…

Tu się trochę przestraszyłem, bo zaczęło mnie coś kłuć w klatce piersiowej.

Półtora kilometra przed metą wiedziałem już doskonale jak to jest, kiedy maratończycy na Igrzyskach wbiegają na stadion prowadząc i nie są w stanie przejść samodzielnie ostatnich 200m.

Pół kilometra do końca. Ostatni zryw. Byle do końca.

Jak zobaczyłem transparent META na budynku hotelu i wiedziałem, że już na pewno dobiegnę, i że będę pierwszy, to nie mogłem się przestać uśmiechać, ale tak, że aż mnie policzki bolały, pewnie wyglądałem strasznie głupkowato, ale nie mogłem zmienić tego wyrazu twarzy. Trudno, ale przynajmniej już jestem prawie na mecie.

Kilka schodów i meta. Godzina 8:40. Radość, zdjęcia, gratulacje. Czad.

13 godzin 40 min.

6517_571773859541799_766828543_n

 

 

Pokój…

 

Za raz po przybiegnięciu dostałem pokój. Na szczęście na parterze tuż przy linii mety.

Moich rzeczy jeszcze nie było, ale poszedłem pod prysznic, hotelowe ręcznik mi wystarczyły. Okazało się, że jestem w stanie się tylko rozebrać i opłukać, nic poza tym… i że się poobcierałem. Udało mi się jakoś wytrzeć i poszedłem się położyć. Zadzwoniłem do mamy, kolegi (z którym zazwyczaj trenuję), koleżanki (biegaczki), koleżanki (rowerzystki)-chyba w tej kolejności. W czasie rozmowy z pierwszą koleżanką zacząłem się cały trząść, całe ciało mi drżało. Aż mi się głos zmienił. Usta też mi drżały. Nogi przekładałem przy pomocy rąk. Wtedy sobie pomyślałem, że chyba powinienem pójść poprosić, aby mnie zawieźli do szpitala. Następnie „po co ja to zrobiłem… nigdy więcej”

Poleżałem jeszcze chwilę i udało mi się zasnąć.

 

 

Dwie godziny snu…

 

Jak wstałem to już kilku zawodników było na mecie. Wyglądali bez porównania lepiej ode mnie.

Przyjmowanie kolejnych gratulacji i zdjęcia z paniami z senatorium. Gratulacje od rywali.

Piwko.

Idąc po swoje rzeczy znalazłem wagę. Na starcie ważyłem 73kg, w trakcie biegu wypiłem około 7 litrów izotoników, zjadłem dwie lub trzy drożdżówki, dwie bułki, za metą kanapki i wypiłem duże piwo. I po tym wszystkim ważyłem 67 kg.

DSC_0148

Spacer po Kołobrzegu…

 

Już kilka dni przed biegiem zgadałem się z koleżanką, że możliwe, że oboje będziemy w Kołobrzegu, i że jak uda mi się dobiec to zadzwonię. Ona była jeszcze z koleżanką. Więc poszedłem do nich, ”co tak będę siedział i czekał w hotelu do 18”.

Chodzenie było wyzwaniem. Trochę mi zajęło, aby je znaleźć. Później spacerowaliśmy razem i co chwilę musiałem je prosić, aby zwolniły. Sportowiec…

 

Dochodzenie do siebie…

 

Na drugi dzień „pobiegłem” w zawodach na 5 km w Szczecinie. Biegłem z koleżanką, wiedziałem, że nie będzie biegła za szybko, była dla mnie idealną partnerką do biegu. Niestety złapała ją kolka. Chyba przeze mnie, bo w pewnym momencie namówiłem ją abyśmy zaczęli wyprzedzać. Dobiegłem do mamy koleżanki od BBL-u. Biegliśmy razem, ale na finishu nie dała mi szans.

Później na festynie stałem z ergometrami wioślarskimi. I na koniec dzieci namówiły mnie abym się z nimi pościgał na 100m. Kilka stówek pojechałem na maksa, bo dzieci startowały wcześniej, a ja miałem próbować je dogonić. Wiosłowanie o dziwo nie bolało.

Wieczorem naszła mnie myśl „A może za rok spróbowałbym jeszcze raz”.

Dwa tygodnie pobolewał mnie mięsień czworogłowy lewej nogi nadwyrężony wpadaniem w dziury.

Po dwóch tygodniach już nie mogłem się doczekać kolejnego ultramaratonu…

Ale do dzisiaj nie wystartowałem w żadnym, więc kolejnym znowu będzie Szczecin Kołobrzeg.

Zapraszam na oficjalną stronę biegu www.147ultra.pl Jeśli przebrnąłeś/aś przez ten tekst, to naprawdę wytrwałt/ła z ciebie zawodnik/czka, i możesz spokojni biec ultramaraton.

Osobiście uważam, że najważniejsza w tego typu biegach jest umiejętność motywowania się i pokonywania bólu, dopiero później przygotowanie fizyczne.

Ja na pewno nie byłem dobrze przygotowany fizycznie, ale z tego wynika, że mentalnie doskonale. Bardzo pomogła mi też modlitwa, chociaż na ostatnich 10 km z bólu nie byłem w stanie się już modlić.

 

Co jeszcze? O czym wcześniej nie wspomniałem?

 

Wyniki na stronie: www.147ultra.pl

 

Może troczę o technice biegu.

Zazwyczaj biegam przez śródstopie i palce, ale to jest raczej technika na krótsze dystanse. Tu zacząłem spokojnie przez pięty palce. Później się trochę rozpędziłem i zmieniłem krok na dłuższy. W lesie pozwoliłem sobie na bieg śródstopie palce. Od 50 km już raczej dbałem o to, aby nie odrywać się za wysoko od ziemi, biec minimalnym kosztem i jak najmniej obciążać nogi. Lecz co jakiś czas zmieniałem bieg na dynamiczniejszy i znowu przez śródstopie i palce z dłuższym krokiem, służyło mi to do rozluźniania mięśni. Podkoniec biegłem już jak mogłem, chociaż nawet wtedy rowerzyści mówili, że biegnę jak na początku „jak sarenka”.

 

I trochę o odżywianiu i suplementacji.

Przed startem: makaron z rodzynkami i serem (2 godziny przed), 1 saszetka Stero X pack Trec (jest to kompleks witamin, minerałów, aminokwasów, kwasy tłuszczowe omega3, HMB, wyciągi z roślin, guarana, cofeina), żel przedstartowy Adrenalin Trec (nie pamiętam co to tak właściwie jest, brałem go tylko raz, ale na pewno miał troczę cukrów i jakieś pobudzacze).

W trakcie biegu: Żele Long Energy Trec 1/20km (tak powinienem zrobić, ale nie miałem tylu, miałem chyba 5 na całą trasę), gdzieś na 70 km znowu 1 saszetka Stero X pack. Napoje izotoniczne zapewniane przez organizatora (pić należy często w małych ilościach, ja wypijałem 1l w punktach kontrolnych i 3×130 ml miałem przy sobie, na każdym odcinku mi brakowało). Ciastka, banany, drożdżówki w punktach kontrolnych i drożdżówka w kieszeni (czasami nie wziąłem, a później żałowałem).

Na mecie: wszystko, co się da. Miałem też żel Trec powysiłkowy. Należy uzupełnić płyny, minerały, witaminy, dostarczyć cukrów i białka do regeneracji.

 

Bez dobrej znajomości swojego organizmu i jego potrzeb nie da się osiągnąć dobrego wyniku w sporcie.

 

 

Gratuluję wszystkim, którzy podjęli wyzwanie w zeszłym roku.

 

Do zobaczenia 6. czerwca na starcie.

W tym roku nagrody poszybowały w górę, więc rekord trasy będzie pewnie poważnie zagrożony. Jest oddzielna kategoria dla kobiet. Bieg staje się coraz bardziej znany i prestiżowy. Myślę, że w tym roku będzie znacznie więcej zawodników i zawodniczek, może pęknie stówka.

 

 

Pozdrawiam.

Kamil Tarnowski

 

 

Dodaj komentarz